wtorek, 28 stycznia 2014

Wodospady Iguazu

28.01.2014
Zwlec się z wygodnego łóżka w klimatyzowanym domku po to by w piekielnym upale i równie piekielnej wilgotności wystawiać się na żer komarom i oglądać spadającą wodę, to zadanie bardziej niż ekstremalne. Ale udało nam się dobudzić siebie, dzieci, zapakować wodę i przejechać kawał dogi świetną asfaltówką przez dzunglę aby kupić biletu do Parku Narodowego Iguazu.Mimo wczesnej pory przy wejściu kłębił się tłum międzynarodowych turystów obwieszonych aparatami oraz termosami z wodą. Te ostatnie należą do Argentyńczyków, którzy zabierają yerba matę wszędzie, tak jak my chusteczki do nosa. Żeby dźwigać cieżki termos przez 7 km (tyle wynosi długość tras spacerowych w parku) trzeba się tu urodzić.

Upał opisywany w przewodniku jest tylko kolejnym słowem,kiedy jednak doświadcza  się go na sobie, staje się torturą. Ponad 40 stopni Celcjusza przy skrajnej wilgotności powoduje, ze człowiek ma się ochotę położyć i poczekać aż rozpuści. A jak to znoszą dzieci? Dużo lepiej niż my. Fina szybko idzie spać w swoim zadaszonym wózku a Stasio jest przejęty chowaniem się przed ostronosami..
 Władze parku wywiesiły sporo tablic ostrzegających przed tymi miłymi zwierzątkami. Podobno gryzą i kradną jedzenie. Spotkaliśmy kilka band tych rozbójników. Jeden banita grasował w knajpie. Siedział bezczelnie na stolie i zwalał z niego puste butelki.
Zanim doszliśmy do wodospadów spotkaliśmy też inne stadka.

I jeszcze takie
Trzeba było uważnie stąpać, by nie rozdeptać mrówek gigantek, jaszczurek, żuków i innych okazów. W gęstwinie zieleni wciąż coś  kwiliło, szeleściło, dokazywało. Czasami udało się dojrzeć kapibarę lub wielką jaszczurę. Njcześciej jednak spotykaliśmy ludzi. Było prawie jak na deptaku w Sopocie:-) Nawet rodacy byli, co niechybnie świadczy o popularności miejsca.


Emocje dawkowaliśmy sobie. Najpierw obejrzeliśmy mniejsze kaskady. Rzeka płynie sobie spokojnie do czasu aż spotyka gwałtowne obniżenie terenu i to nie w jednym miejscu, ale w wielu. A ponieważ rzeka jest szeroka, to i nachodzić się trzeba metalowymi kładkami aby pogapić się na pryskającą wodę.

Przy niektórych kaskadach można było się nieżle zmoczyć. Woda spad z takim humiem i siłą, że cieżko rozmawiać taki jest hałas. Pełno kropelek wody wszędzie. Przynajmniej przez chwilę jest chłodno.

Aby dostać się do największej atrakcji argentyńskiej części wodospadów, czyli La Garganta del Diablo, trzeba spory kawał przejechać kolejką.

A potem jeszcze wększy kawał przejść pomostami. Zaczyna padać i słychać grzmoty, ale burza trwa zaledwie kilka minut. Po chwili znów jest bardzo gorąco. Gardziel Diabła to gigantyczna przepaść w którą wpada chyba cała rzeka. Właściwie trudno oceniś wysokość, bo w dole kłębi się para i właściwie niewiele widać poza wielką chmurą w dole.


Ponad 5 godzin mija, kiedy wychodzimy z parku i wracamy do naszego wynajmowanego domku.
Stasio daje się namówić na lody i wyrusza ze mną do miasteczka po zaopatrzenie lodówki. Mieszkamy na uboczu, zanim więc dotrzemy do "centrum" porządnie się zmęczymy.
A oto jedna z głównych ulic Iquazu
Supermarket jest podobny. W dziale mięsnym siedzą dwa koty, kilka łazi między półkami z mydłem, powidłem i ziemniakami. Woda leje się środkiem, bo właśnie rozmroziła się lodówka.  Obsługa ziewa z nudów.
Odwiedzamy lodziarnię, której właścicielka opowiada nam o życiu w tym miejscu. Podobno Iguazu bardzo się ostatnio rozwinęło a to za sprawą pierwszej kadencji prezydent Kristiny. Druga kadencja to już nic dobrego i Argentyna podupada ostatnio.
Wracamy taksówką (to chyba była taksówka). Zamachaliśmy ręką, zatrzymał się starszy pan i zawiózł tam, dokąd chcieliśmy, choć naszukał się na mapie miejsca. Zamieniliśmy parę słów na temat tego,że tu gorąco a u nas zimno i że daleko mieszkamy.
A po chwili bylismy już tu:

A kiedy dzieci wymęczone basenem szybko zasnęły (plan się udał, hehe), było tak:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz