Przez 5 dni nie mieliśmy dostępu do internetu,dlatego zamieszczamy posty z opóźnieniem.
_________________________________
Podczas każdego wyjazdu czekam na taki dzień, kiedy z
wrażenia mam ochotę odlecieć. Taki dzień zdarza się zawsze, prawdopodobnie jako
równowaga dla dnia próby, czyli dnia, w którym ma się ochotę nigdy więcej nie wyruszać w podróż
Nic nie zapowiadało, że "dzień odlotu" zdarzy się to właśnie dzisiaj.
Wstaliśmy późno i trochę nerwowo upychaliśmy nadmiar gratów do zbyt małych
plecaków, potem szukaliśmy kogoś, kto zamówi nam taksówkę. Jak na złość w
biurze, w którym wynajmowaliśmy mieszkanie nie było nikogo, portierzy z
wieżowca twierdzili, że nie mają linii zewnętrznej. Wystarczyło jednak wyjść na
ulicę, pomachać ręką i już po chwili miły starszy pan wiózł nas na lotnisko,
skąd odlatują samoloty na północ. Stąd wniosek, że jest drugie, które odprawia
samoloty na południe, ale wniosek ten jest tylko chłopskim wnioskowaniem, bo mi
się nie chce tego sprawdzać.
Lotnisko okazała się sympatyczne, panie z obsługi dały nam
dodatkowe miejsce dla Józefiny i mogliśmy do woli cieszyć się tutejszymi
rozrywkami. To znaczy diablo con ojos azules (w skrócie Józia) wisiała na
zjeżdżalni, Stasia ją asekurował a ja pilnowałam aby obydwoje się nie
pozabijali. Jakoś udało się dotrwać do samoloty odlatującego do Calamy o 13.25.
Fina odleciała równo ze startem samoloty, dzięki czemu mogliśmy w spokoju zjeść
pyszny obiad. Muszę bardzo pochwalić linie Sky Air. Pod nami przesuwały się
Andy, czasami obsypane śniegiem, częściej poprzecinane rzekami i wąskimi,
prostokątnymi polami.Im bliżej na północ, tym mniej było zieleni.
W Calamie wysiada się na płycie lotniska. Wokół pustynia,
skały i ośnieżone szczyty.
W hali przylotów znów widzę tabliczkę z napisem
„Kataszina”. Napisaliśmy do właścicielki hotelu prośbę o transfer i oto on.
Sama właścicielka, gadatliwa i pełna ekspresji Macarena zjawia się po chwili.
Opowiada nam o budowie hotelu, psach, owcach, miodzie i o Niemcu, który utknął
na lotnisku w Santiago, bo miał w plecaku jabłko. Przewożenie przez granicę chilijską owoców jest surowo
zabronione. Macarena wraz z dwójką Niemców, którzyz niczego nie przemycali
postanowiła poczekać na nieszczęśnika. Panowie przyjaźnią się i od 25 lat , co
roku wyruszają w podróż. Zostali naszymi sąsiadami na kilka dni.
Droga do San Pedro de Atacama zajmuje około godzinę i 10
minut. Widoki można podziwiać z rozdziawioną gębą. Ośnieżone szczyty, wszelkie
kolory skał i wielka, ogromna przestrzeń.
Jedziemy wraz z parą Holendrów, których spotkaliśmy w
Mendzie i trójką Chilijczyków. Fina karmi wszystkich cukierkami i jest bardzo
grzeczna.
Miejsce, do którego trafiamy okazuje się tak urocze, że mam
ochotę odwołać wszystkie pozostałe rezerwacje i tu zostać. Nasz „loft”, czyli
chałupka zbudowana ze starych opakowań obudowanych gliną ma wystrój klimatyczny
z nutą Etno i eko.
W całym gospodarstwie chodzą trzy ow
Nasze tymczasowe lokum znajduje się na pustkowiu, przed nami
tylko drzewa, niebo i wulkany. Wieje wiatr.
Dzieciaki urządzają harce na
wielkim łóżku, zaprzyjaźniają się z psami i owcami.
Macarena znosi nam jedzenie i prezentuje wiele dobrych rada.
San Pedro de Atacama to maleńkie miasteczko na środku
pustyni, z którego wyrusza się na wyprawy w niezwykle piękne miejsca. Nic
dziwnego, że w niskim domkach ulepionych z pisku i gliny mieszczą się prawie
wyłącznie agencje turystyczne, knajpki, mini sklepiki z pamiątkami.
Mieszkańcy
miasteczka mają inne rysy, bardziej przypominają Indian Keczua, których
spotykaliśmy w Peru i Boliwii.
Słońce zachodzi tu około 20.00 i właściwie natychmiast robi
się ciemno natychmiast. Zapalają się nieliczne latarnie w „centrum” a poza nim
świecą tylko gwiazdy. Wracamy w ciemności oświetlani co chwila przez lampy
samochodów terenowych ze śladami
pustynnego piasku na szybach.
Słuchać tylko ujadanie psów. Robi się bardzo zimno. Pijemy
gorącą herbatę po raz pierwszy od przyjazdu do Ameryki Południowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz