sobota, 25 stycznia 2014

To musiało się zdarzyć, po raz drugi, czyli podróż do San Pedro de Atacama



 Przez 5 dni nie mieliśmy dostępu do internetu,dlatego zamieszczamy posty z opóźnieniem.
_________________________________

Podczas każdego wyjazdu czekam na taki dzień, kiedy z wrażenia mam ochotę odlecieć. Taki dzień zdarza się zawsze, prawdopodobnie jako równowaga dla dnia próby, czyli dnia, w którym ma się ochotę nigdy więcej nie wyruszać w podróż

Nic nie zapowiadało, że "dzień odlotu" zdarzy się to właśnie dzisiaj. Wstaliśmy późno i trochę nerwowo upychaliśmy nadmiar gratów do zbyt małych plecaków, potem szukaliśmy kogoś, kto zamówi nam taksówkę. Jak na złość w biurze, w którym wynajmowaliśmy mieszkanie nie było nikogo, portierzy z wieżowca twierdzili, że nie mają linii zewnętrznej. Wystarczyło jednak wyjść na ulicę, pomachać ręką i już po chwili miły starszy pan wiózł nas na lotnisko, skąd odlatują samoloty na północ. Stąd wniosek, że jest drugie, które odprawia samoloty na południe, ale wniosek ten jest tylko chłopskim wnioskowaniem, bo mi się nie chce tego sprawdzać.

Lotnisko okazała się sympatyczne, panie z obsługi dały nam dodatkowe miejsce dla Józefiny i mogliśmy do woli cieszyć się tutejszymi rozrywkami. To znaczy diablo con ojos azules (w skrócie Józia) wisiała na zjeżdżalni, Stasia ją asekurował a ja pilnowałam aby obydwoje się nie pozabijali. Jakoś udało się dotrwać do samoloty odlatującego do Calamy o 13.25. 


Fina odleciała równo ze startem samoloty, dzięki czemu mogliśmy w spokoju zjeść pyszny obiad. Muszę bardzo pochwalić linie Sky Air. Pod nami przesuwały się Andy, czasami obsypane śniegiem, częściej poprzecinane rzekami i wąskimi, prostokątnymi polami.Im bliżej na północ, tym mniej było zieleni.
 W Calamie wysiada się na płycie lotniska. Wokół pustynia, skały i ośnieżone szczyty. 

W hali przylotów znów widzę tabliczkę z napisem „Kataszina”. Napisaliśmy do właścicielki hotelu prośbę o transfer i oto on. Sama właścicielka, gadatliwa i pełna ekspresji Macarena zjawia się po chwili. Opowiada nam o budowie hotelu, psach, owcach, miodzie i o Niemcu, który utknął na lotnisku w Santiago, bo miał w plecaku jabłko. Przewożenie przez granicę chilijską owoców jest surowo zabronione. Macarena wraz z dwójką Niemców, którzyz niczego nie przemycali postanowiła poczekać na nieszczęśnika. Panowie przyjaźnią się i od 25 lat , co roku wyruszają w podróż. Zostali naszymi sąsiadami na kilka dni. 

Droga do San Pedro de Atacama zajmuje około godzinę i 10 minut. Widoki można podziwiać z rozdziawioną gębą. Ośnieżone szczyty, wszelkie kolory skał i wielka, ogromna przestrzeń.
Jedziemy wraz z parą Holendrów, których spotkaliśmy w Mendzie i trójką Chilijczyków. Fina karmi wszystkich cukierkami i jest bardzo grzeczna.
Miejsce, do którego trafiamy okazuje się tak urocze, że mam ochotę odwołać wszystkie pozostałe rezerwacje i tu zostać. Nasz „loft”, czyli chałupka zbudowana ze starych opakowań obudowanych gliną ma wystrój klimatyczny z nutą Etno i eko. 
W całym gospodarstwie chodzą trzy ow
ce i dwa psy (rasowa bokserka Ronda i jej prawie rasowa córka Anada) na powitanie urządzają nam mycie twarzy jęzorami. A my nie wiemy od czego zacząć. Czy kąpać się w basenie, czy bujać na hamaku, czy pić pyszną kawę, czy po prostu gapić się na wulkany? Nie chce nam się iść do miasteczka.

Nasze tymczasowe lokum znajduje się na pustkowiu, przed nami tylko drzewa, niebo i wulkany. Wieje wiatr. 

Dzieciaki urządzają harce na wielkim łóżku, zaprzyjaźniają się z psami i owcami.
Macarena znosi nam jedzenie i prezentuje wiele dobrych rada.


San Pedro de Atacama to maleńkie miasteczko na środku pustyni, z którego wyrusza się na wyprawy w niezwykle piękne miejsca. Nic dziwnego, że w niskim domkach ulepionych z pisku i gliny mieszczą się prawie wyłącznie agencje turystyczne, knajpki, mini sklepiki z pamiątkami.

 Mieszkańcy miasteczka mają inne rysy, bardziej przypominają Indian Keczua, których spotykaliśmy w Peru i Boliwii.
Słońce zachodzi tu około 20.00 i właściwie natychmiast robi się ciemno natychmiast. Zapalają się nieliczne latarnie w „centrum” a poza nim świecą tylko gwiazdy. Wracamy w ciemności oświetlani co chwila przez lampy samochodów terenowych  ze śladami pustynnego piasku na szybach.

Słuchać tylko ujadanie psów. Robi się bardzo zimno. Pijemy gorącą herbatę po raz pierwszy od przyjazdu do Ameryki Południowej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz