sobota, 25 stycznia 2014

Flamingi, laguny, soroche i pożegnalny obiad



23.01.20`4
Pobudka nie należy do łatwych. Budzi dzwoni o 6.00. Stasio protestuje i postanawia nie jechać na wycieczkę, za to Józia, jak tylko otworzyła oczy zarządziła „dada”. Udaje się nam jednak w komplecie wyjść z domku i przy wschodzących słońcu udać się na miejsce zbiórki.
Tym razem podróż jest dłuższa, w sumie ponad 160 km w dwie strony. Jedziemy w wysokie góry.
Pierwszy przystanek to laguna Chaxa leżąca na Salarze de Atacama. Żerują tu flamingi. Karolina, nasza przewodniczka sporo opowiada o ich zwyczajach. Pokazuje różnice między flamingami chilijskimi a dwoma pozostałymi , żyjącymi na świecie.

Ptaki ze spokojem przechadzają się po słonej wodzie . Mają w dziobach specjalne „filtry”, które odcedzają sól.

Śniadanie jemy patrząc na ostre płaskie podłoże salaru i ptaki tańczące w wodzie. Spotykamy przewodników z poprzednich wycieczek, z którymi witamy się jak starzy znajomi.
Finka w różowym ubranku jest nazwana przez grupę małym flamingiem i pokazywana palcami. Trzeba pochwalić ją za wyjątkową dzielność. 


Wszędzie się jej podoba i zawsze znajdzie sobie rozrywkę. Stasia trudniej zadowolić. W jego przypadku działają ciekawe historie, kiedy tylko pojawi się jakaś legenda opowiadana przez przewodnika Stasio ma tysiące pytań dodatkowych i kieruje je oczywiście do matki.

Po drodze w coraz wyższe partie gór zatrzymujemy się w wiosce Sacaire, aby obejrzeć uprawy tarasowe. Od czasów Inków rośnie tu bób, kukurydza i wiele indyjskich ziół. Karolina o wszystkich opowiada, daje nam do spróbowania i rozcierania. Z niektórych roślin robi się tutaj nawet lody.


Zanim dotrzemy do lagun Miscanti i Meniques roślinność za oknem zmieni się kilkakrotnie aż w końcu pozostanie w najbardziej rachitycznej, wysokogórskiej odmianie, czyli w postaci niskich kęp rudej trawy.

Laguny mają niezwykle jaskrawy odcień szafiru. W tle wulkany (jest ich tu kilka tysięcy i część jest aktywna) w otoczeniu białych chmura na pierwszym planie pasące się wigonie.Trudno o ładniejsze widoki.
Karolina opowiada o zwyczajach wigonii. W stadzie jest dominujący samiec, który ma wiele żon. Kiedy rodzi się chłopak, samiec alfa pozwala mu być w stadzie najwyżej rok a potem pokazuje mu Andy. Kiedy rodzi się córka, tatuś pozwala jej być w swoim stadzie nawet trzy lata i testuje w tym czasie kandydatów na zięciów. Jak się któryś tatusiowi nie spodoba, to nie dostaje jego córeczki.
Samotna wigonia to zawsze samic, albo stary, albo bardzo młody, szukający przyjaciółki.. Samica nigdy nie opuszcza stada.
Droga powrotna jest długa, ale soroche usypia cały autobus. Fina śpi tak mocno, że nie przeszkadza jej głos przewodniczki ani przystanek w Tocanao, małej oazie słynącej z produkcji owoców, podobno bardzie słodkich.

Oprócz głównego placu obwieszonego bombkami nie ma tu nic ciekawego. Wracamy z wycieczki drogą wiodącą przez wydokie góry. Soroche usypia cały autobus. Wychodzimy z niego lekko nieprzytomni i snujemy się po uliczkach w poszukiwaniu jakiegoś jadła.


Ostatni dzień w San Pedro postanawiamy uczcić w knajpie. Idziemy na obiad do lokalu wyglądającego z zewnątrz jak gliniana spelunka. Tymczasem w środku kelner gada w dwóch językach, serwuje nam przystawkę a potem przynosi tyle jedzenia, ze obawiamy się, czy wstaniemy od stołu. Na koniec dostajemy jeszcze zaproszenie na koncert muzyki andyjskiej. Pomimo talerza frytek wielkości latającego spodka Stasio potrzebuje do szczęścia lodów. W San Pedro jest jedna lodziarnia specjalizująca się w ręcznym wyrobie helados z dodatkiem andyjskich roślin. Potomek jednak wybiera tradycyjne smaki.  A Finka na tym korzysta.


Pogoda okazuje się łaskawa. Na niebie pojawiają się chmury przez co przyjemnie robi się ostatnie zakupy w Chile i pałaszuje lody z tutejszych owoców.
Wracamy do naszego domku około 18.00  a tu niespodzianka. Mama Macareny zaparkowała owce pod naszym oknem.

 Fina aż piszczy z uciechy i wciąż ciągnie nas do zwierząt. 

Wieczór mija nam na głaskaniu owiec, zbieraniu kamieni i picu herbaty.

Czy muszę pisać, ze nie chce się stąd wyjeżdżać?








2 komentarze:

  1. patrząc na przeszczęśliwą buźkę Finki w 100% rozumiem niechęć do powrotu :) a na tle tych wulkanów ten Wasz mały Żuczek wygląda niesamowicie :) ależ będzie miała kiedyś pamiątki ze swej pierwszej wielkiej podróży ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Marzenko,
    wulkanami Fina mało się interesowała. Za to owce i wszelkie inne stworzenia obdarowywała wielka atencją. Mam wrażenie, ze bardzo chonie świat. W każdym razie z ciekawością go ogląda.

    OdpowiedzUsuń