21.01.2014
Śniadanie urządzamy pod drzewem rosnącym przed naszym
domkiem. Pomimo wczesnej godziny słońce daje się we znaki, więc cień
rozłożystych gałęzi chroni nasze przysmaki. Macarena naznosiła nam wczoraj
różnych pyszności, łącznie z dulce de leche, czyli gęstym, bardzo słodkim
kremem, który je się tutaj na śniadanie (Stasio je go również na obiad i
kolację).
Gapimy się na ośnieżone wulkany, bawimy z psami i bardzo, ale to
bardzo nie chce nam się nic więcej.
Szkoda byłoby nie zobaczyć okolicznych atrakcji. Idziemy
więc do „centrum”. Jest tu stary kościół, przed którym zawsze wyleguje się
jakiś pies, są nawet bankomaty.
Poza tym tylko sklepiki z pamiątkami i agencje
turystyczne. Ronda i Aniada, dwa psy z naszej chatki towarzyszą nam całą drogę.
Porzucają nas dopiero wtedy, gdy znajdują otwarte drzwi do jakiejś knajpki. Macarena
opowiadała wczoraj, że wieczne znajduje je w jakiejś restauracji. Tu je wszyscy
znają i wołają po imieniu. Sami słyszeliśmy.
Mieszkamy na samym końcu „głównej ulicy” Tocapilla. Trudno
się domyślić, ze jest główna.
Nasze lokum choć jest w nim wszystko, co do szczescia potrzebne, czyli ciepła woda, światło i wygodne łóżko sprawia wrażenie zatopionego w naturze. Chatka urządzona jest surowymi meblami, gobelinami wykonanymi przez Indianki, są tu książki w kilku jezykach i pamiątki z podróży. Macarena to zapalona podróżniczka. Zanim wybudowała chatki ze starych putelek, kartonów i innych odzyskanych materiałów była przewodniczką po Patagonni i każdego roku wyruszała w daleką podróż.
Dzieciaki, choć nie ma tu żadnych zabawek, mają mnóstwo zajęć. Z pasją układają kamyczki w wodzie, zbierają roślinki lub zbierają owczą wełnę zaczepioną na drzewach (owce lubią się o nie czochrać).
W informacji turystycznej znajdujemy ulotkę z dobrymi cenami
wycieczek i idziemy do niej jeszcze trochę się potargować. Udaje się nam
otrzymać ofertę, o której nawet nie myśleliśmy w związku z czym, już po
południu ruszamy do Valle de la Luna, czyli Doliny Księżycowej.
Miejsce jest niezwykłe, podobnie jak nazwa. Nasza
przewodniczka, piękna jak łania Chilijska o imieniu Antonia wspina się z nami
na różne górki aby pokazać, co bardziej spektakularne widoki i wciąż opowiada o
minerałach, historii, opadach i wielu innych rzeczach. Kto by tam jednak to
wszystko spamiętał, kiedy trzeba zbierać piękne kamienie.
Wracamy ze Stasiem z
pełnymi kieszeniami błyszczących kamyczków.
Dolina faktycznie sprawia wrażenie, jakby była z innej
planety. Nie ma tu roślinności, tylko
piach, różne kolory skał, jaskinie, wąwozy i ślady kół na piasku. Zwiedzanie w
piekielnym upale jeszcze bardziej odrealnia to miejsce.
Antonia zabiera nas do wąwozu, gdzie panuje absolutna cisza.
Przynajmniej w teorii, bo w praktyce słychać Józefinę, która zafascynowała się
padami na piach. Wciąż wstaje i przewraca się z radosnym „bam” na ustach”.
Uczestnicy wycieczki śmieją się do niej, ale chciałam dać im szansę na
absolutną ciszę, więc zabieram Józię i jej „bam” trochę dalej.
Stoją tu stoliki pełne jedzenia, ludzie wygodni rozparci na rozkładanych fotelach podziwiają spektakl rodzącej się nocy.
Do naszego lokum wracamy w ciemnościach. Towarzyszy nam
zapach owiec i szczekanie psów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz