poniedziałek, 27 stycznia 2014

Lody, gołębie i zmiana klimatu

 27.01
Moglibyśmy pojechać do Purmamarki oglądać niesamowite skały albo do Cafayete zwiedzać winnice, albo chociaż do San Lorenzo, zeby przejść się po górach. To wszystko moglibyśmy, gdyby nam się chciało wstać wcześnie. Po tylu dniach podróży niekoniecznie ma się jednak ochotę na kolejne wyzwania. Postawiliśmy na znane rozrywki, które dzieci lubią najbardziej, czyli lody, gołębie  (biedne ptaki, chyba umrą z przeżarcia) i plac zabaw.
Nawet kiedy pozornie nic się nie dzieje, dzieje się całkiem sporo. Można na swej drodze spotkać wiele ciekawych miejsc i kolorowych miejsc. Jak na przykłąd stragan z owocami. W innych miastach ich nie widzieliśmy a tu pełno słodkich bananów i arbuzów.
Można też odwiedzić spotkać seniora empanades, który wprost z kartonu serwuje "pierogi". Niestety tylko z mięsem. W tym kraju je się mięso, mięso, mięso a na deser jeszcze mięso.
Oprócz słodkości:-)

Argentyńczycy uwielbiają różne kanapki, zapiekanki i słodkości. Panaderie, czyli tutejsze piekarnie nie tylko sprzedają chleb na wagę. Można tu praktycznie o każdej porze wpaść na zapiekaną kanapkę, słodkie ciastko lub napić się sprita. Nie wiem, czemu akurat ten napój jest taki popularny, ale serwują go w autobusach i samolotach.
My też lubimy posiedzieć w piekarnio-kawiarni. 

Fina postanowiła nie korzystać dzisiaj z wózka. Na rękach jest najlepiej.

Z rąk schodzi tylko wtedy kiedy widzi gołębie. Niestety dzisiaj ptaszyska były przeżarte. Stasio stosował różne sztuczki, żeby je przywabić, ale większość z nich miała sjestę od żarcia.

Nie pozostawało nic innego, jak pójść na lody w ramach obiadu. Odkryliśmy dzisiaj niesamowitą lodziarnię. Nie dość że sprzedają tu wielkie lody z różnymi sosami, to w dodatku jest tu sprzedawca, który maksymalnie skupia się na swojej pracy (jak większość Argentyńczyków, ale mimo to bardziej niż reszta). Przygotowanie jednej porcji zajmuje mu mnóstwo czasu. Najpierw precyzyjnie robi kulki, potem je układa w wafelku, dodaje drugi wafelek, sos, różową łyżeczkę. A człowiek czeka i się ślini.

Potem trzeba było dokupić kilka pamiątek. Stasio jest w tym mistrzem. 

Pooglądać, co bardziej przyciągające wzrok ściany.
Aż wreszcie jechać na lotnisko. Kiedy kierowca jedzie prawie pustą drogą a z głośników sączy się rzewna, argentyńska muzyka, trudno się nie wzruszyć. Szkoda, że to wszystko trwa tylko chwilę.

Lotnisko w Salcie jest bardzo kameralne. Oddajemy bagaże i wygłupiamy się na trawniku przed terminalem.
By po chwili zajadać się słodkimi ciastkami w chmurach.
Do Puerto Iguazu, przy granicy z Brazylią docieramy już po ciemku.  Z lotniska wiezie nas Ezequiel, który nieźle nawija po angielsku. Droga wiedzie przez park narodowy. W światłach samochodu widzimy żółte tablice ostrzegawcze z podobiznami zwierząt, które mogą wtargnąć na jezdnię. Podobno są tu pumy i tygrysy, z czego bardzo cieszy się Stasio.
Wilgotność  i temperatura powietrza pomimo póżnej pory są tak wysokie, że z trudem oddychamy. Cale szczęście, ze w naszym cabanos jest klimatyzacja, bo byłoby ciężko. Zresztą mamy tu wszystko, co trzeba. Nawet mały sklepik dwa kawadraty dalej. Kwadraty to w tym przypadku piaszczyste ścieżki a sklep to pokój w letniej chałupce, w której pani sprzedaje stare ziemniaki, proszek do prania i spinacze do bielizny. No i chłodne piwo.
Pomimo późnej pory chłodzimy się w basenie, co skutkuje tym, ze trzeba z niego dzieciaki wyciągać z wrzaskiem.

A nad nami niebo pełne gwiazd. Świerszcze grają koncert. Koty miauczą.
Ezequiel w taksówce powiedział, że najlepsze zostawiliśmy sobie na koniec. Ciekawe. Jutro jedziemy z nim oglądać wodospady.


2 komentarze:

  1. noooo.... to ostatnie zdjęcie widać,że rekompensuje wszelkie trudy i znoje podróży...Kasia, jestem pewna, że też nie dałaś się łatwo wyciągnąć z tego basenu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kasia super wygladasz a Marcin jak zawsze smutny. Kasia korzystaj z zycia i zostaw tego nudziarza. Odezwij sie.

    OdpowiedzUsuń