sobota, 18 stycznia 2014

To musiało się zdarzyć

17. stycznia
Plan był taki - o 17.00 jesteśmy w stolicy Santiago, stolicy Chile i świętujemy Marcina urodziny.  Okazało się, że planować to możemy dłubanie w nosie a nie przejazd przez góry i odprawę na przejściu granicznym.
W każdej podróży zdarza się dzień, który można nazwać "dniem próby". To dzień, w którym zastanawiamy się po co, do czorta pchamy się na drugi koniec świata, wydajemy górę pieniędzy, znosimy upał i bąki sąsiadów  w autobusie. Dlaczego, u licha zabieramy dzieci w taką podróż i czy nie lepiej jechać do Swarożyna. Od początku naszej wyprawy zastanawiałam się, kiedy taki dzień nastąpi. Szkoda, ze wypadło na Marcina urodziny.
Z Mendozy wyruszyliśmy bezproblemowo. W potwornym upale po wymianie uścisków z dziewczynami z hostelu i przemiłą panią o imieniu Debora, która co wieczór raczyła nas porcją opowieści  i dobrych rad,  i która miała podejćie do życia pt. raz się żyje i nie ważna kasa, ruszyliśmy na dworzec i wsiedliśmy do międzynarodowego autobusu linii Cata.

 Przystojny steward podał nam piekielnie słodkie ciastka z równie okropną kawą i mogliśmy do woli delektować się widokami za oknem. Było co podziwiać. Najpioerw za oknem zieleniły się winnice, potem jakieś trawy, rzeka, kolorowe skały aż wreszcie bardzo wysokie góry.
Winnice, góry, laguny, rzeka Mendoza, chmury, dzikie konie i słońce. Czego chcieć więcej? Może tylko tego,żeby wyłączyli film pod tytułem "zabili go i uciekł" puszczany na cały regulator.
Zadziwiające jest to, że dzieciom nie przeszkadzają decybele. Józefina odlatuje w objęcia Morfeusza bez względu na miejsce i hałas. Stasia pochłaniają przygody "czarnej zguby, superbohatera, kórego sam wymyślił.
Kiedy tylko wyruszyliśmy z dworca w autobusie rozpoczęło się zbiorowe picie yerba mate. Argentyńczycy mają na tym punkcie bzika. Łażą z termosami po mieście, dolewają wodę do swoich bombillas, czyli naczyń z metalową rurką i częstują kogo się da.

Picie yerba mate (Argentyńczycy mówią szerba) to wielki rytuał. Argentyna, to drugi po Chinach kraj, w którym co chwila spotykamy dystrybutory z gorącą wodą. Mam wrażenie, że bez termosów Argentyńcyzcy nie byliby sobą.
W naszym aytobusie jedzie grupa muzyków, którzy nie dość, ze są atrakcją samą w sobię, bo każdy z nich ma swój niepowtarzalny styl i wszyscy przyciągają wzrok, to jeszcze grają na gitarze i rozsyłają wokół uśmiechy.
Argentyńczycy są bardzo otwarci i przyjacielscy. Cierpliwie znoszą moje pytania zadawane kalekim casteliano i ogólnie mają do życia stosunek pt "zawsze jest dobrze".
Nam też jest dobrze w tym autobusie. Za oknem cuda. Józefina słodko śpi. Czego chcieć więcej.


Do granicy z Chile mamy nastrój, jak po wypiciu cervesa grande. Potem rozpoczyna się dzień próby.  Autobus zatrzymuje się i podziwiamy sznur samochodów i autobusów. Fina była zachwycona, bo jest wielką miłośniczką aut.

 Staliśmy godzinę, drugą i trzecią i w końcu zaczął trafiać nas tak zwany szlag.
Steward zaserwował wszytkim kanapki ze sprajtem. Przynajmniej przez chwilę coś się działo.
Steward zarządził opuszczenia autokaru przez wszystkich pasażerów i zaczęło się. Najpierw godzinę staliśmy w kolejce dla uprzywilejowanych, czyli rodzin z dziećmi. W międzyczasie kolejni celnicy wychodzili na przerwę a my staliśmy. Steward co jakiś czas pokazywał nam nową kolejkę a my, jak te owce szliśmy za jego wskazaniem. Skutkiem tego odprawiliśmy się jako ostatni. Fina zdążyła wyfroterować całą podłogę, my zdążyliśmy się już rozwieść i wrócić do kraju, celnicy zdążyli wbić pieczątki. Potem wszystkie bambetle z autobusu zostały wywleczone i prześwietlone a pasażerowie stawili się na osobistą rewizję. Ustawiliśmy się w bardzo długiej kolejce około godziny 18.00, czyli długo po terminie naszego przyjazdu do Santiago. Czuliśmy się jak przemytniocy, bo w plecaku mieliśmy schowane dwie pomarańcze a do Chile niemożna wwozić owoców, warzyw, ani produktów pochodzenia zwierzęcego.  Obawialiśmy się, ze podczas rwizji zamknął nas do paki.  Kiedy zobaczyłam olbrzymią kolejkę pasażerów czekających na rewizję podeszłam do celniczki i powiedziałam, zę  "yo no entiendo nada" i o dziwo celniczka pusciła nas poza kolejnością wolno i życzyła miłej podrózy. Faktycznie, niewiele rozumieliśmy z całego zamieszania. Nie kapowaliśmy dlaczego stoimy pięć godzin na granicy i ktoś w tempie ślimaka stempluje nasze paszporty.
Po opuszczeniu granicy kłopoty wcale się nie skończyły. Najpierw był bardzo długi przystanek na potrzeby policji, która kilkakrotnie liczyła wszystkich podróżnych. Potem były roboty drogowe i ruch wahadłowy.
 

Potem była droga wśród winnic, wzgórz i starych samochodów.

W Santiago, z powodu tutejszych wakacji i wzmożonego ruchy chyba z godzinę stoimy przed dworcem. Kilkanaście busów usiłuje wjechać na terminal. Wszystkie tarasują wąską uliczkę.W końcu kierowca zapytał, czy  może wysadzić nas na ulicy. No i wysadził. Wokół pełno aut, upał, hałas, zamieszanie. Nie możemy znaleźć swojego bagażu. Dochodzi 22.00. Mam raptem 5 godzin spóźnienia. Nie wiemy gdzie znaleźć taksówkę, wymienić pieniądze ani, czy uda nam się dostać do naszego zarezerwowanego mieszkania. Z ciężkimi bagażami i o dziwo bardzo spokojnymi dziećmi wleczemy się przez bardzo zatłoczony pomimo późnej godziny dworze w poszukiwaniu casa de cambio, cyzli wymienialini pieniędzy. W Chile są specjalne kantory.
Po wymianie dolarów, łapiemy taksówkę na ulicy, która jest zatłoczona jak Monte Casino w Sopocie w lipcu. Son los wacaciones - ze spokojem mówi kierowca taksówki, krągły pan, wyglądający jak mieszkaniec Brooklinu  a nie  Santiago de Chiel.. Na pytanie, co warto jeść Chile odpowiada "nadaa". Poza tym reprezentuje typ wyjątkowego luzaka. Podrzuca nas na San Diago 161 i z uśmiechem na ustach pomaga nam wywlec graty z przedniego siedzenia. Nie chciało mu się otwierać bagażnika.
W wieżowcu przychodzi do nas piękna dziewczyna o imienia  Estefania, wręcza klucze i zapisuje swoją komórkę na wypadek, gdybyśmy czegoś potrzebowali. Wjeżdżamy na 17 piętro wieżowca w samym centrum.
Pomimo późnej gopdzimy, jest około 23.00 ruszam na poszukiwanie wody i jakiegoś jadło. Znajdje. Na ulicy pełno jest chińskich sklepików, kiosków i innych atrakcy.
Zasypiamy w wygodnych łóżkach. Nie było wina na dachu. No cóż. Nie planować, znaczy być szczęśliwym.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz