niedziela, 12 stycznia 2014

12.01.2014 Dobre wiatry niedzielne
Dziś w nocy mieliśmy okazję usłyszeć jak się bawi stolica Argentyny. Do rana pod naszym oknem przejeżdżały samochody z dudniącą muzyką. O świcie, kiedy wyspana i wesoła Józia postanowiła wszystkich postawić na nogi, mogliśmy z balkonu podziwiać grupy zmęczonych tancerzy. Połączyliśmy się z nimi w bólu. Gdyby nie najmłodsza w rodzie jeszcze słodko byśmy spali.
Do godziny ósmej Józia zdążyła powyrywać kwiaty w doniczkach, wetrzeć krem w sofę, upaprać się jak świnka pepa i zrobić usypisko ze wszystkich swoich zabawek.
Przytłoczeni ekspresją latorośli szybko zrezygnowaliśmy z planu popłynięcia do Urugwaju. Co prawda Marcina kusiła legalna trawa, która stała się legalna zaledwie kilka miesięcy temu, ale dał się przekonać, ze najlepsze, co możemy zrobić, to udać się na cmentarz Ricoleta, gdzieczeka na nas spokój sztuka i duchowy spokój.Urugwaj musi poczekać do emerytury.


Żeby jednak nie było całkowicie bez ambicji, postanowiliśmy zgłębić tajniki tutejszej komunikacji miejskiej.  Ruszyliśmy do informacji turystycznej, aby dowiedzieć się, jakie pojazdy jadą na cmentarz.Miła pani w okienku wszystko nam wytłumaczyła, po czym zapytała z jakiego kraju jesteśmy, jak długo będziemy w Buenos i czy nam się podoba. Wszystko skrupulatnie zapisała w tabelce. Nie powiedziałam jej, ze to zapisywała wczoraj, kiedy poszłam do niej po mapę stolicy. Może musi wyrobić plan Polaków:-)
Numer autobusy już znaliśmy. Wiedzieliśmy też, że aby wsiąść do niego musimy mieć monety. I tu zaczęły się schody. W niedzielny poranek nie mogliśmy znaleźć nikogo, kto miałby monety. Pozostało kupienie kary do ładowania. Pozostawiłam rodzinę na zacienionym przystanku a sama wyruszyłam na poszukiwanie "las tarjetas". Zaczepiłam chyba dziesięciu miłych panów w różnych kioskach za każdym razem używając jednego wyuczonego zdania. W końcu dopisało mi szczęście. Ale w połowie.Karta musi być naładowana.
Po zejściu do trzech przystanków metra, w którym albo nie było obsługi, albo nic nie było, udało się namierzyć cierpliwą panią, która zrozumiała mój migowy hiszpański i naładowała tres tarjetas.
Nie ma jak to wykazać się ambicją. Gdybyśmy wzięli taksówkę, już dawno bylibyśmy na miejscu. Taksówki nie są tu drogie.Ale jazda taksówką jest nudna i mało rozwijająca i nie mozna w niej poznać miłych starszych panów.
W autobusie nr 17 zaczepia nas pewien senior, który chyba kiedyś służył w wojsku. Zarządził szybkie wyjście z autobusy, kiedy zapytaliśmy o właściwy przystanek. Zaprowadził nas na miejsce, zakazał wchodzenia do kawiarni, która jest "cara" (droga) i na koniec stwierdził, że mamy za mało dzieci i życzył nam miłej podróży. To kolejny przedstawiciel starszego pokolenia, który wział nas w opiekę.Wczoraj kierowca taksówki (ambicje z powodu jet leg były uśpione) dał nam tyle dobrych rad, co kochająca babcia.
Ricoleta, cmentarz na którym pochowano Evę Peron, to niezwykle piękne miejsce.Równe uliczki między okazałymi grobowcami są pełne kwiatów, kotów i marmurów.
 Fina po krótkiej drzemce rozpoczła eksplorację grobowców, nawiązała przelotny romans z bardzo nieletnim Argentyńczykiem, spróbowała egzotycznych roślin (nie przypadły jej do gustu), po czy zarządziła krótkie "ap", czyli noszenie na rękach.


Cmentarz jest miejscem niezwykłym, ale oglądanie go w towarzystwie dwóch trolli, nie pozwala skupić się na urodzie rzeźb i roślin. Porzuciliśmy kontemplację cmentarnej sztuki na rzecz poszukiwania kiełbasy dla Stasie, który mniej więcej od połowy zwie3rzania Ricoleta jęczał "szkoda, że nie możemy zjeść tej pachnącej kiełbaski".

Otóż syny możemy. Odstaliśmy swoje w kolejce i nabyliśmy dla dziecka tłusty i niezdrowy przysmak.Niech ma!
Aby przeczekać największy upał wróciliśmy do swojego loftu. Wcześniej jednak odwiedziliśmy miłą panią w informacji turystycznej aby wypytać o numery autobusów.Pani wypełniła ankietę pt. z jakiego kraju jesteśmy, ile dni spędzimy w Buenos aire i czy nam się podoba. Pinieważ dwa razy chodziłam do miłej pani pytać o autobury,pani dwa razy wypełniała ankietę. W ten sposób udział procentowy Polaków odwiedzających Argentynę gwałtownie wzrósł.
W naszym miłym lofcie w San telmo udało nam się skonsumować makaron i ody z Carefurel, przy czym lody cieszyły się większą atencją.

Aby nasze karty przejazdowe się nie zmarnowały, po południu ruszyliśmy do dzielnicy La Boca.No dobra, niech będzie, ze znów chciałam zobaczyć tango. Zaniem jednak dotarliśmy na el Caminito, cyzli najbardziej komercyjnej i kolorowej ulicy w portowej dzielnicy włoskich imigrantów, przeszliśmy się po pchlim targu niedalego naszej calle. W niedzielne popołudnie, chyba połowa mieszkańców stolicy przyjechała na zaopatrzyć się w tykwy do parzenia herbaty.
W La boca  buenos aires (dobre wiatry) przywiały tłumy gości. Większość jednak udała się do restauracji na lampkę wina. Zostałam sama z obiektywem wymierzonym w tancerzy. Co mogło się skończyć tylko w jeden sposób...


Franchesco okazał się miłym gościem i nie był drogi:-) A ja mogę udawać, że na liście moich marzeń odhaczyłam "zatańczyć tango w boskim Buenos".
Caminito zachwyca kolorami, muzyką i wiatrem od morze.
 A Fina zachwyca się wolnością.


A my się zachwycamy winem i perspektywą jeszcze jednego dnia w Buenos Aires. Pewnie tym razem żyrafy nas nie ominął. Napiszemy za dwa dni, bo kolejna noc w autobusie do Mendozy.


1 komentarz:

  1. No pięknie!!! jak marzyła, tak zrobiła, poszła w tango :D no i tak porównuję Wasze minki... Kasia rozbawiona, a Marcinek z wózkiem pod ścianą, aczkolwiek piękną, kolorową :D Marcin, masz jeszcze szansę, teraz czekam na Twoją fotę z jaką Franczeską w tangu :D Hehe :) a Staś świetnie :D nie porywają go te Wasze uduchowione klimaty cmentarno-taneczne, twardo stąpając po ziemi pachnie mu kiełbasa :D hahahaha :D

    OdpowiedzUsuń